Były prawnik White & Case uruchamia własny butik arbitrażowy

944

ByArb – tak nazywa się kancelaria, którą kwietniu 2023 r. otworzył Piotr Bytnerowicz, poprzednio wieloletni prawnik arbitrażowy w kancelarii White & Case – ustalił „Rynek Prawniczy”.

To niezależny butik o specjalizacji rozwiązywania sporów w drodze arbitrażu i innych metod pozasądowych.

Piotr Bytnerowicz specjalizuje się w arbitrażu. Reprezentowal jako pełnomocnik strony krajowych i międzynarodowych arbitraży oraz przed sądem w postępowaniach ze skarg o uchylenie orzeczenia arbitrów. Występował jako arbiter, także jedyny, w postępowaniach arbitrażowych. Jest arbitrem sądów arbitrażowych przy Krajowej izbie Gospodarczej i przy Konfederacji Lewiatan. Pełnił funkcję mediatora. Jego „branżowa” specjalizacja to spory związane z transakcjami fuzji i przejęć, przedsięwzięciami budowlanymi i inwestycjami energetycznymi, a także spory handlowe.

Wcześniej przez ponad 12 lat był prawnikiem kancelarii White & Case, w tym jako prawnik delegowany w biurach w Sydney i Londynie. Przedtem dwukrotnie pracował w kancelarii CMS Cameron McKenna, w sumie przez 3,5 roku, a w międzyczasie – przez prawie 2,5 roku – w Clifford Chance.

Jest adwokatem od 2010 r., absolwentem studiów prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim (2006).

*****

Piotr Bytnerowicz odpowiada na pytania „Rynku Prawniczego” dotyczące utworzenia własnej kancelarii.

„Rynek Prawniczy”: Skąd decyzja o odejściu z White & Case i usamodzielnieniu się? Po prostu dojrzał pan do niej biznesowo i psychologicznie? Potrzebuje pan więcej luzu, spokoju i wie że sobie poradzi, dlatego idzie śladem innych prawniczek i prawników arbitrażowych z dużych kancelarii, którzy postawili ostatnio na karierę we własnych indywidualnych butikach?

Piotr Bytnerowicz: Więcej luzu i spokoju nigdy nie zaszkodzi. To jedne z tych rzeczy, których chyba nie da się mieć w nadmiarze. Ale gdyby to było moją główną motywacją, nie decydowałbym się na własne przedsięwzięcie. Pierwszy miesiąc istnienia ByArb bez wątpienia nie był najspokojniejszym miesiącem mojego życia. Na pewno jednak prowadzenie niezależnej działalności w wielu wymiarach daje mi więcej wolności i elastyczności, i to bardzo sobie cenię.

W publikacji w serwisie LinkedIn o powstaniu ByArb napisałem, że moją główną motywacją były pasja i wiara. Postaram się to nieco rozszyfrować. Otóż jednym z ważniejszych powodów, dla których zdecydowałem się uniezależnić od globalnych kancelarii jest silne przekonanie, że dopiero wyjście poza te struktury pozwoli mi zrealizować trzy ważne dla mnie cele (i pasje) w prawniczym biznesie.

Pierwszym jest zapewnienie klientom usług o najwyższej wartości. Celowo użyłem słowa „wartość”, a nie „jakość”, bo uważam, że na wartość obsługi prawnej składa się więcej czynników, niż tylko ich jakość. Usługi o największej wartości to usługi najwyższej jakości, świadczone w sposób efektywny, w atmosferze wzajemnego szacunku i zaufania, zarówno pomiędzy klientem i prawnikami, jak i wewnątrz zespołu. Szczególnie w pracy polegającej na rozwiązywaniu sporu kluczowe jest, aby wszyscy członkowie zespołu byli zjednoczeni w dążeniu do wspólnego celu i na równi zmotywowani, aby go osiągnąć. Jedynie pozytywnie zmotywowani prawnicy pracujący w sposób dający im satysfakcję i właściwą przestrzeń na regenerację i życie osobiste, mogą dostarczyć klientom najwyższą wartość.

Tu płynnie przechodzimy do drugiego celu, który ściśle wiąże się z pierwszym. Jest nim stworzenie miejsca, w którym dostrzegana i doceniana będzie właśnie wartość pracy, a nie jej ilość.

Simon Sinek pisze, że „najbardziej sensowną miarą wielkości sprzedaży towarów lub usług jest pieniądz. Lecz nie jest to miara wartościująca. To, że ktoś zarobił dużo pieniędzy, nie oznacza, że wytworzył coś bardzo wartościowego. Podobnie, z tego, że ktoś zarobił mało, nie wynika, że jego praca była bezwartościowa. Po prostu liczenie sprzedanych sztuk towaru (czy godzin pracy prawników – P.B.) lub zarobionych w ten sposób pieniędzy nie mówi nic o wartości”.

Globalne kancelarie niewątpliwie mają wiele zalet. Inaczej nie spędziłbym w nich 18 lat mojej kariery. Ich wielkość niesie też jednak ze sobą pewne ograniczenia. Osoby zarządzające kancelariami zatrudniającymi tysiące prawników na całym świecie siłą rzeczy nie widzą pracy każdego z nich, ani jej efektów. Nie potrafią więc wszechstronnie ocenić jej wartości. Starają się więc ją zmierzyć przy pomocy zegara – licząc liczbę „zabilowanych” godzin. To jak liczenie sztuk sprzedanego towaru. Taka metoda nie mówi jednak nic o wartości wykonanej pracy. Przeciwnie, taki sposób pomiaru często dewaluuje pracę wykonaną w sposób kreatywny, efektywny czy innowacyjny. Według tej metody pomiaru dziesięć zbędnych i ciężkostrawnych stron pisma jest warte więcej niż jeden celny i lekko napisany akapit. Tylko czy to oddaje, gdzie jest prawdziwa wartość dla klienta? Uważam, że nie. Taki system nie zachęca do poszukiwania najlepszych i najbardziej efektywnych rozwiązań i dlatego moim zdaniem nie leży w interesie klientów.

Dlatego w ByArb liczba godzin przepracowanych dla klientów nie będzie obowiązującym miernikiem wartości. Prawnicy są warci więcej niż godziny, które spędzają na pracy, a wartością dla klientów nie są godziny pracy prawników, ale ich efekty.

Trzecim celem, nie mniej ważnym od dwóch poprzednich, jest stworzenie warunków, w jakich tak klient, jak i obsługujący go zespół prawny, będą mieli poczucie, że grają w jednej drużynie i dążą do wspólnego celu. Warunków, w których każdy członek zespołu będzie czuł się „partnerem” w danej sprawie, będącym współodpowiedzialnym za sukces i mającym w nim swój wymierny udział. Aby to było możliwe, uważam, że tzw. success fee zawsze powinno być jedną z części składowych wynagrodzenia za prowadzenie sprawy. Nie dlatego, że – jak sądzą niektórzy – inaczej prawnicy nie będą zmotywowani żeby wygrać. Będą, bo lubią wygrywać. Success fee  może być jednak użytecznym narzędziem do integrowania zespołu oraz budowania zaufania pomiędzy klientem i prawnikami. Proszę pomyśleć, jaki efekt będzie miało success fee  jeśli od samego początku prowadzenia sprawy zarówno klient, jak i członkowie pracującego dla niego zespołu będą wiedzieli, że success fee zostanie podzielone według klarownych zasad pomiędzy wszystkich członków zespołu pracującego nad sprawą. Co lepiej zmotywuje prawników do szybkiej wygranej? Co bardziej sprawi, że klient będzie ufał, że prawnicy robią wszystko, co w ich mocy, by doprowadzić do najszybszego pomyślnego zakończenia sprawy?

„Rynek Prawniczy”: Na czym opiera pan swój biznesplan? Prowadząc praktykę arbitrażową chyba trudno osadzić ją na regularnej obsłudze stałych klientów? Pewnie trzeba mieć gruby notes z nazwiskami, np. od kolegów od transakcji?

Piotr Bytnerowicz: Oczywiście nie mogę zdradzić szczegółów mojego biznesplanu. Mam wrażenie, że już powiedziałem za dużo. Ale faktycznie do większości osób z mojego „notesu” nie udało mi się przez pierwszy miesiąc zadzwonić.

„Rynek Prawniczy”: Czy zaoferuje pan swoje usługi jako arbiter czy raczej jako pełnomocnik stron w postępowaniach arbitrażowych?

Piotr Bytnerowicz: Już od lat łączę praktykę pełnomocnika z pełnieniem roli arbitra. Nie zamierzam tego zmieniać. Uważam, że bycie arbitrem czyni ze mnie lepszego pełnomocnika, a bycie pełnomocnikiem – lepszego arbitra.

Poza tym, każda z tych ról daje mi wiele satysfakcji. W pracy pełnomocnika lubię bezpośredni kontakt z klientem, burze mózgów i opracowywanie strategii oraz sztukę występowania na rozprawie i prowadzenia przesłuchań. Mało co potrafi też dać w pracy tyle radości, jak wygrany spór.

Pracę arbitra postrzegam natomiast jako mój skromny wkład w funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Zbyt wiele razy byłem świadkiem sprawowania wymiaru „sprawiedliwości” w sposób lekceważący, nonszalancki i niedbały. Zbyt wiele też przeczytałem wyroków wydanych bez próby zrozumienia specyfiki branży, której dotyczyły. Pełniąc rolę arbitra mogę sprawić, że takich przypadków będzie choć trochę mniej. Świata nie zmienię i sam też nie jestem doskonały. Ale mogę zrobić co w mojej mocy, aby strony sporów, które rozstrzygam, miały poczucie, że zostały właściwie potraktowane, sprawa została poprowadzona rzetelnie, a wyrok został wydany bez chodzenia „na skróty”.

„Rynek Prawniczy”: Rynek arbitrażowy skurczył się po niedawnych kasujących rozstrzygnięciach w sprawie arbitrażu inwestycyjnego w Unii Europejskiej. Czy celuje pan w arbitraż handlowy?

Piotr Bytnerowicz: Jednym słowem: tak. Arbitraż inwestycyjny nigdy nie stanowił trzonu mojej działalności. Na przestrzeni lat w mojej pracy zawsze dominował szeroko pojęty arbitraż handlowy. Skupiam się głównie na sporach na kanwie transakcji M&A i sporach budowlanych. Dużą część mojej pracy stanowiły też zawsze najrozmaitsze spory handlowe. Pracowałem m.in. dla klientów z branży energetycznej, zbrojeniowej, budowlanej, logistycznej, telekomunikacyjnej, nieruchomości, fintech, e-commerce i żywieniowej. Prowadziłem też arbitraż w dziedzinie sportu, czy dla klienta z branży alkoholowej. Zatem kontrowersje dotyczące wewnątrzunijnych arbitraży inwestycyjnych nie zagrażają mojej praktyce.

„Rynek Prawniczy”: Będzie pan działał zupełnie sam czy planuje pozyskać współpracowników czy choćby pomocników?

Piotr Bytnerowicz: Lubię grać w zespole. Już współpracuję z kilkoma osobami w kraju i poza nim, choć chwilowo jeszcze na dość luźnych zasadach. We właściwym czasie będę chciał, żeby ta współpraca przybrała ściślejszą formę.

„Rynek Prawniczy”: Arbitraż jako sposób rozstrzygania sporów gospodarczych wydaje się przereklamowany. Jego zalety usilnie podnoszą głównie ci, którzy się nim trudnią. A przecież ani nie jest tańszy od sądu, ani szybszy, zważywszy choćby, że orzeczenia bywają poddawane ostatecznej weryfikacji sądowej przez strony niezadowolone z arbitrów. Może dlatego, że nie jest też taki bezstronny? Czyli jako zaleta pozostaje tylko dyskrecja, rzecz ważna w biznesie, przyznać trzeba? Zgodziłby się pan z takimi opiniami?

Piotr Bytnerowicz: Dobrze, że pan o to pyta, bo to pytanie potwierdza, że wciąż jest wiele mitów i fałszywych stereotypów na temat arbitrażu. Ani trochę nie zgadzam się z opiniami, które pan przytoczył. Cieszę się więc, że mam możliwość się do nich odnieść.

Po pierwsze, arbitraż jest bez porównania szybszy od polskich sądów. Postępowania sądowe, które prowadziłem w ostatnim okresie trwały między 7 a 10 lat. W ekstremalnych przypadkach po 9 latach wciąż nie doczekaliśmy się nawet wyroku pierwszej instancji. W arbitrażu nigdy nawet nie zbliżyliśmy się do takich negatywnych rekordów. Większość spraw udaje się rozstrzygnąć w rok do dwóch. Prostsze sprawy są bardzo często rozstrzygane w mniej niż rok, a te najbardziej skomplikowane rzadko trwają dłużej niż około czterech lat.

To prawda, że od wyroku arbitrażowego można wnieść skargę do sądu krajowego. Jednak granice takiej skargi są bardzo ograniczone, więc ich wnoszenie nie jest regułą i w większości przypadków nie prowadzi do uchylenia wyroków. Ponadto nawet przy uwzględnieniu czasu rozpoznania takiej skargi, arbitraż wciąż jest nieporównywalnie szybszy od polskich sądów. Oczywiście można znaleźć odosobnione przypadki, gdy postępowanie arbitrażowe było prowadzone bardzo długo. Nie są one jednak reprezentatywne. W polskich sądach przewlekłość postępowania stała się zaś niestety regułą.

Po drugie, stwierdzenie, że arbitraż nie jest tańszy jest tylko z pozoru prawdziwe. Owszem, opłaty sądowe i arbitrażowe mogą być porównywalne, a w niektórych wypadkach opłaty arbitrażowe mogą być nawet istotnie wyższe od sądowych. Honoraria prawników za prowadzenie sporów przed sądem i trybunałem arbitrażowym też mogą być porównywalne. To jednak tylko jedna strona medalu.

Zaryzykuję stwierdzenie, że obowiązujący w polskich sądach model promuje strony przegrywające, jest zaś krzywdzący dla tych, którzy mają rację. Strona przegrywająca nie zwraca bowiem stronie wygranej wszystkich uzasadnionych kosztów prowadzenia sprawy. Sąd zasądza koszty jedynie w wysokości ograniczonej przepisami rozporządzenia, bez względu na to, jakie koszty strona faktycznie poniosła.

Dla przykładu, jeśli w skomplikowanym w sporze o 50 mln zł wygrywająca strona zapłaciła swoim prawnikom milion, sąd zasądzi od przegrywającej strony zwrot kosztów jedynie w wysokości od 25 do 150 tys. zł (w wyjątkowych wypadkach, uzasadnionych znacznymi nakładami pracy). Tym sposobem wygrana stopniała o 850-975 tys. zł.

W arbitrażu natomiast możliwe jest zasądzenie od strony przegrywającej wszystkich uzasadnionych kosztów prowadzenia procesu. Zatem, w ostatecznym rozrachunku, dla strony wygrywającej arbitraż powinien okazać się zdecydowanie bardziej opłacalny.

Ponadto w arbitrażu strona występująca z wiarygodnym roszczeniem ma zdecydowanie większe szanse na tzw. third party funding, czyli pozyskanie zewnętrznego finansowania kosztów prowadzenia sporu. Takie finansowanie zapewniają w szczególności wyspecjalizowane fundusze zagraniczne. Arbitraż jest dla nich wiarygodną i sprawdzoną metodą rozstrzygania sporów, więc finansowanie postępowań arbitrażowych jest dla nich rzeczą naturalną. Natomiast z uwagi na długi czas trwania postępowań przed polskimi sądami oraz to, że nie cieszą się one międzynarodową reputacją, uzyskanie finansowania sporu przed polskim sądem jest rzeczą niezwykle trudną.

Gdy wrócimy teraz do tempa rozstrzygania sporów przed sądami i w arbitrażu oraz uwzględnimy jeszcze wartość pieniądza w czasie, nie ma według mnie wątpliwości, że arbitraż jest z ekonomicznego punktu widzenia zdecydowanie bardziej opłacalny.

Po trzecie, uważam, że nie można postawić zarzutu, że arbitraż nie jest bezstronny. Zarzut braku bezstronności można postawić konkretnemu arbitrowi, w konkretnej sprawie. Nie jednak arbitrażowi, jako metodzie rozstrzygania sporów.

Zawsze będą zdarzały się przypadki arbitrów, którzy przyjmą nominację, mimo że ich bezstronność może budzić wątpliwości. Tak samo zawsze będą zdarzali się sędziowie, którzy z tych czy innych względów będą faworyzowali jedną ze stron. Niestety, nie da się tego całkowicie uniknąć, bo ludzie są podatni na różne wpływy. Natomiast renomowane instytucje arbitrażowe mając tego świadomość zapewniają procedury pozwalające na wyłączenie arbitrów, którzy nie spełniają standardów bezstronności i niezależności. Strony mają też więcej narzędzi pozwalających na weryfikację bezstronności arbitrów, niż sędziów sądów krajowych. Zaryzykuję też twierdzenie, że łatwiej jest wyłączyć ze sprawy stronniczego arbitra, niż sędziego sądu krajowego. W mojej karierze kilkukrotnie zdarzyło mi się wykluczyć ze sprawy arbitra, a sędziego nigdy.

Arbitraż ma jeszcze wiele innych zalet, które w mojej ocenie czynią go narzędziem zdecydowanie lepiej przystosowanym do potrzeb biznesu od sądów powszechnych. To nie czas i miejsce, żeby mówić o nich wszystkich, ale dla przykładu powiem tylko, że w większości krajów na świecie egzekucję wyroku arbitrażowego przeprowadzimy szybciej i sprawniej niż wyroku sądu polskiego. To dlatego, że aż 172 państwa (w tym Polska) przystąpiły do Konwencji Nowojorskiej o rozpoznawaniu i wykonywaniu zagranicznych wyroków arbitrażowych z 1958 roku. Nie istnieje inna konwencja międzynarodowa o podobnym zasięgu, która ujednolicałaby zasady wykonywania wyroków sądów państwowych.

Pytania zadał Ireneusz Walencik

i.walencik@rynekprawniczy.pl